Może nikt by się już nie przejął kolejną rocznicą wprowadzenia przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego, gdyby nie splot okoliczności.

Po pierwsze – tegoroczna rocznica jest, jak to się mówi – „okrągła” to znaczy – 30, a z jakiegoś powodu rocznice „okrągłe” obchodzi się u nas solenniej niż zwyczajne. Po drugie – prezes Jarosław Kaczyński, zachęcony rozgłosem, jaki zyskał sobie Marsz Niepodległości 11 listopada, zaplanował na 13 grudnia powtórkę, żeby w ten sposób dać odpór siłom zdrady i zaprzaństwa, w których imieniu przemówił w Berlinie minister Sikorski. Wbrew bowiem twierdzeniom różnych zdrajców i zaprzańców, jakoby Polska weszła na drogę utraty niepodległości 10 października 2009 roku ratyfikując traktat lizboński, jest akurat odwrotnie – traktat lizboński stanowi dodatkową gwarancję polskiej niepodległości.

Przy okazji ponownie wzbudzonego zainteresowania „okrągłą” rocznicą wprowadzenia stanu wojennego, przeprowadzono badanie opinii publicznej i okazało się, że aż 51 procent ludności tubylczej uważa wprowadzenie stanu wojennego za „uzasadnione”. To trochę mniej, niż zaraz na początku, bo wtedy – o ile sobie przypominam – stan wojenny „popierało” 58 procent, ale różnica nie jest znowu specjalnie duża. Ta stałość poglądów na stan wojenny więcej mówi o kondycji ludności tubylczej i wpływie, jaki wywarły na nią dziesięciolecia przeżyte pod bolszewikami – niż cokolwiek innego. Najkrócej można by scharakteryzować ten wpływ, jako brak zainteresowania, a być może niechęć, a nawet wrogość do polskich aspiracji niepodległościowych – i prawdopodobnie stąd właśnie bierze się poparcie dla Anschlussu – również na podobnym poziomie i w ogóle – przychylność dla wszelkich form politycznej wasalizacji.

Wprawdzie generał Jaruzelski, jakby chcąć pokazać, że nie jest tylko wyprodukowanym na Łubiance cyborgiem, idzie na ustępstwo twierdząc, że stan wojenny był - „mniejszym”, bo mniejszym – niemniej jednak „złem”, ale przecież wszystkiemu, co generał mówi, nie musimy tak od razu wierzyć tym bardziej, że tego rodzaju opinie wprowadzają dysonans poznawczy. Jakie tam znowu „zło”, skoro demokratyczna większość wcale przecież tak nie uważa? Bo statystyki chyba nie kłamią, hę? Skoro tak, to – zwłaszcza w sytuacji poglębiającego się kryzysu, kiedy to nawet premier Tusk zapowiada nadejście lat chudych – czyż nie powinniśmy zadbać o udelektowanie przynajmniej części ludności tubylczej, wychodząc naprzeciw jej żywotnej potrzebie? Chyba wypadałoby tak postąpić – wiec skoro co najmniej połowa ludności tubylczej tak gustuje w stanie wojennym, niechże go doświadcza przynajmniej przez jeden miesiąc w roku! Oczywiście nie w charakterze beneficjentów stanu wojennego – co to, to nie – tylko w charakterze jego ofiar – bo ofiary tamtego stanu wojennego raczej go nie lubia i nie uważają za „uzasadniony”. Niechże zatem specjalne grupy operacyjne którejś nocy znienacka powyłamują im drzwi, niech na ich oczach poszturchają trochę ich baby i dzieci, niech po pozorem rewizji poprzewracają im cały dom do góry nogami, niech ich samych zabiorą w gaciach na komisariat, gdzie urządzą im jak nie „ścieżkę zdrowia”, to jakaś inną zabawę. Niech potem załadują ich bezterminowo do „obozów internowania”, a jednocześnie – niech nie zapomną wyrzucić ich z roboty, jak nie po pozorem „weryfikacji”, to jakimś tam innym – i tak dalej, i tak dalej. Niechże każdy ma, to, co najlepiej lubi zwłaszcza, że to, co budżet państwa by stracił na koszta zakwaterowania i wyżywienia internowanych, mógłby odbić sobie dzięki „surowym prawom” nie tylko jednostronnie redukującym zobowiazania wobec obywateli, ale i jakimś ograniczonym konfiskatom. Jest to wskazane tym bardziej, że przed utworzeniem wspomnianego Żydolandu taki trening przyda się, jak znalazł.

 

                                                        
Stanisław Michalkiewicz